Ośmioro ludzi, posiadłość na wsi i skrywane żale. Fassbinder proponuje dreszczowiec z gęstą atmosferą, czerpiący najlepsze wzorce z klasyków pokroju Agaty Christie. U Niemca jednak zamiast pytania: "kto zabił?", dręczy kwestia: "co się wydarzy?".
"Chinesisches Roulette" to przede wszystkim chłodna psychodrama, w której plątanina zależności między postaciami odkrywa kolejne pokłady wrogości i pretensji. Akcja rozwija się niespiesznie, jednak w drugiej połowie owocuje to dużymi pokładami ekranowego napięcia. Rzecz jest ponadto dobrze grana (w szczególności przez Alexandra Allersona, Margit Carstensen i młodziutką Andrę Schober), a także intrygująca od strony formalnej: Fassbinder, decydując się na osadzenie fabuły w zamkniętej przestrzeni, porzuca skłonność do statycznych ujęć i przerzuca się na efektowne jazdy kamery, potęgujące uczucie osaczenia.
Finał pozostawia widza z pewnym niedosytem, jednak ciężko robić z tego zarzut: reżyser celuje tu w dokonania mistrzów europejskiego kina, którzy wzmagali u odbiorcy niepokój poprzez konfrontowanie go ze zgoła mało atrakcyjnymi od strony dramaturgicznej wydarzeniami. W tym przypadku liczy się realizatorska precyzja, bezbłędne odmierzanie proporcji, kompozycyjna biegłość. Übung macht den Meister, mawiają. Fassbinder lekcje odebrał.